Uncategorized

KWIAT PAPROCI 22

KWIAT PAPROCI 22
– Tutaj, tutaj! – machnal na nich Rykiel. – Szybciej!
Przypadli tuz obok niego. D’Oberon troche sapal. Okaleczone kolano dawalo mu sie jednak we znaki. W koncu odzyskal oddech i skinal na syna. Ten rozchylil ostroznie galezie. Plawecki wyjrzal ciekawie.
Oczom jego ukazal sie obóz, poszukiwanych przez nich ludzi. Na sporej polanie, rozswietlonej licznymi ogniskami, roilo sie od zbrojnych. Wiekszosc z nich spala, uwalona byle gdzie. Czesc krecila sie przy ogniskach, niektórzy pojadali suchy prowiant. Az stad bylo widac, ze im nie smakowal. Plawecki usmiechnal sie krzywo pod nosem. Przypomnialo mu sie, jak on sam grymasil, gdy wyruszyli na te wyprawe.
D’Oberon tracil go w ramie.
– Tam, tam! – pokazal oczami kierunek.
Plawecki spojrzal we wskazanym przez Francuza kierunku. Zobaczyl grupka, na wpól nagich kobiet, skulonych przy krzakach. Niedaleko nich pasl sie niewielki tabun koni. Wytezyl wzrok, ale nie dostrzegl wsród kobiet Józefiny.
– Nie ma jej z nimi.
– Wiec gdzie moze byc? – spytal D’Oberon.
– Przed chwila wprowadzili jedna do namiotu – wyjasnil Rykiel. – Ta sama, której tak pilnowali.
– Wiec jest w tym namiocie? – Plawecki spojrzal w tamta strone.
Na lewo od nich stal spory namiot. Przed nim tkwilo dwóch roslych strazników. Bardziej jednak niz sluzba, byli zajeci podgladaniem tego, co sie dzieje wewnatrz.
– Musze sie tam dostac! – mruknal.
– Chwileczke, mon ami – pohamowal go stary kirasjer. – Sam nie pójdziesz. Pójdzie z toba Wigrys. Pomoze ci ze straznikami.
– Dobrze – skinal glowa Plawecki. – Chodzmy wiec.
– A ty, synu… – zwrócil sie Francuz do Rykla. – …postarasz sie o konia.
– Konia? – zdumial sie Plawecki, który juz mial zniknac w krzakach.
– Oczywiscie! – obruszyl sie D’Oberon. – Przeciez twoja kobieta musi na czyms jechac. A nasze koniki za male, by dwie osoby nosic.
– To nie jest moja kobieta – burknal Plawecki. – Ale zgoda. Masz calkowita racje.
Razem z Wigrysem przepadli w zaroslach. Rykiel juz mial ruszyc w swoja droge, kiedy sie zatrzymal i rozejrzal, uwaznie nasluchujac.
– Co jest, mon fils? – spytal zaniepokojony Francuz.
– Ludzie! – mruknal Rykiel. – Wigrys mial racje. W lesie jest moc ludzi. Teraz ich slysze. Zmierzaja tutaj wlasnie.
– Pospiesz sie zatem – ponaglil go Francuz.
*
Plawecki z Wigrysem przemykali sie tymczasem miedzy krzakami, podchodzac coraz blizej namiotu. Blisko celu przycupneli w zaroslach i ponownie sie rozejrzeli. Straznicy dalej podgladali przez szpare. W poblizu namiotu nie bylo innych zbrojnych. Najblizsi znajdowali sie dopiero o kilkadziesiat kroków dalej.
– Dobrze wiec – Plawecki wydobyl miecz Kusaja z pochwy. – Zdejmiesz wartowników. Dasz rade po ciemku?
Zwiadowca skinal bez slowa glowa. Po czym wydobyl z kolczanu dwie zatrute strzaly. Jedna wzial w zeby, d**ga nalozyl na cieciwe i mrugnal na Plaweckiego. Ten zaczal biec w strone namiotu, starajac sie zachowac jak najciszej.
Gdy juz byl blisko, straznicy odwrócili sie w jego strone. Wtedy kolo ucha swisnela mu strzala i jeden z wartowników zwalil sie bez zycia na ziemie, ze strzala w oku. Niemal natychmiast nastepna strzala przebila krtan d**giego. Zlapal sie za szyje i zacharczal.
– Nie przeszkadzac! – wrzasnal ktos w namiocie.
Wartownikowi wyszla na usta zielona piana. Przez krótka chwile usilowal daremnie zlapac oddech, potem osunal sie na kolana i padl. Plawecki dopadl do wejscia namiotu, odchylil zaslone i wszedl do srodka.
Widok, jaki zobaczyl, porazil go w pierwszej chwili. W srodku ujrzal Józefine, otoczona przez trzech nagich mezczyzn. Pustólecka, sama naga i zwiazana jak baleron, kleczala na ziemi, a w jej usta wbijal sie rosly, czerwonowlosy drab. Trzymal ja za wlosy, a oczy mial przymkniete z rozkoszy. Za Józefina tkwil mlody, pryszczaty chlopak, trzymajac ja za zwiazane rece i penetrowal jej odbyt. Z kolei odbyt chlopaka penetrowany byl przez mezczyzne, o dlugiej, ciemnobrazowej brodzie. Wszyscy byli tak soba zajeci, ze nawet nie spostrzegli jego wejscia. Zauwazyla go jedynie Pustólecka i natychmiast szeroko otworzyla oczy. Nie byl pewny, czy to na jego widok, czy z powodu penetracji. Józefina rozwiala jednak jego niepewnosc. Wyplula z ust czlonka czerwonowlosego i wykrztusila:
– Lucjan?!
Wszyscy mezczyzni, jak na komende spojrzeli na niego i w tym momencie na zewnatrz wybuchla bitewna wrzawa. Pojal, ze nie ma chwili do stracenia.
*
Msciwój konczyl sprawdzac straze. Nie byl zadowolony. Straznicy, w ogromnej wiekszosci, drzemali, lub siedzieli gdzies pod krzakiem, miast patrolowac granice obozu.
Sedzimir natomiast karcil wojów, którzy pozdejmowali z siebie zbroje. Ludzie szemrali, ale poslusznie zakladali je z powrotem. Tym, którzy mieli konie, kazal trzymac sie blisko wierzchowców. Jeszcze raz sie okazalo, ze szacunek do obu starych wojów byl ogromny, silniejszy nawet, niz krancowe zmeczenie.
Msciwój rozejrzal sie po obozie jeszcze raz i raptem zauwazyl jakis blysk. W namiocie Maslawa niknal czlowiek, odziany w zbroje, jakiej nie mial nikt w calym obozie. Zaintrygowany, ruszyl w tamta strone. Nie widzac wartowników, przyspieszyl kroku. Jednak jego niepokój wzrósl ogromnie, gdy zobaczyl ciala lezace pod namiotem. Wydobyl miecz i wtedy rozlegl sie dziki wrzask.
Msciwój rozpoznal okrzyk bojowy Jacwingów. Spelnily sie jego najgorsze obawy. Jacwingowie odkryli zbrodnie, poszli za nimi i teraz atakowali obóz. Nie bylo chwili do stracenia. Natychmiast trzeba bylo zorganizowac obrone. Ruszyl pedem w strone namiotu, z którego dobiegaly przerazliwe wycia. Maslaw musial objac dowodzenie, a przynajmniej pokazac sie ludziom.
Cos gwizdnelo mu tuz obok glowy, ale nie zwrócil na to uwagi. Najpewniej jakis wrogi lucznik wzial go na cel. Oslonil sie jedynie tarcza od jego strony i biegl dalej. Gdy juz dobiegl do namiotu, wyszly z niego dwie postacie.
*
Nie zastanawiajac sie zbytnio, Plawecki cial z rozmachem w pochylona glowe, najblizej stojacego, mlodzienca. Chlopak wykazal sie niezlym refleksem. Zdolal cofnac glowe, zdazyl zabrac tez rece, którymi trzymal Józefine. Nie zdolal jednak uwolnic bioder. Plawecki na wlasnej skórze przekonal sie, ze w chwilach stresu zwieracz Józefiny zaciska sie z sila imadla. Nie inaczej bylo i tym razem.
Uwieziony miedzy posladkami Pustóleckiej chlopak nie zdolal odsunac sie calkowicie. Dawne ostrze Kusaja spadlo dokladnie miedzy biodra obojga. Mlasnelo i chlopak odskoczyl z przerazliwym wyciem, lapiac sie za tryskajace krwia krocze. Przewrócil sie przy tym, na tkwiacego wciaz w nim, mezczyzne.
Plawecki nie zastanawial sie nad niespodziewanym efektem swego ciosu, bowiem katem oka dostrzegl ruch. To czerwonowlosy drab zlapal stojaca obok wlócznie. Juz zamierzal sie na Plaweckiego, gdy nagle zawyl przerazliwie, wzorem poprzednika. To Józefina postanowila zrobic uzytek ze swoich zebów i wbila je, w majtajace jej przed nosem, przyrodzenie czerwonowlosego. Drab odskoczyl, wgapiajac sie z niedowierzaniem w pogryzione pracie. Plawecki wykorzystal jego nieuwage i trzasnal na odlew tarcza. Czerwonowlosy uchylil odruchowo glowe i zamiast szpikulcem, czy zebatym brzegiem, dostal w twarz plaska powierzchnia tarczy. Polecial w kat namiotu i znieruchomial.
Plawecki odwrócil sie do Józefiny i rozcial jej wiezy.
– Cala jestes?!
– Tak – wymamrotala. – Nie wierze, ze po mnie przyszedles!
– Nie ma na to czasu, zbieraj sie!
– Juz, juz!
Pomógl jej wstac, ale zaraz musial odeprzec kolejny atak. Brazowobrody wygrzebal sie bowiem spod wyjacego mlodziana, zlapal miecz i ruszyl na Plaweckiego. Ten sparowal cios tarcza i sam rabnal, ile sil, w twarz mezczyzny. Ostrze zgrzytnelo o zeby tak glosno, ze Plaweckiemu ciarki przeszly po plecach. Mezczyzna, z rozrabana szczeka, zwalil sie na ziemie.
Plawecki nie zawracal sobie nim wiecej glowy. Zlekcewazyl tez wyjacego mlodzienca. Zlapal jakis plaszcz i rzucil Pustóleckiej. Ta chwycila plaszcz i natychmiast sie nim owinela. Zaraz jednak rzucila sie Plaweckiemu na szyje.
– Dziekuje, dziekuje! – powtarzala. – Nie wiem, co by bylo, gdyby nie ty!
Tulil ja chwile do siebie, ale gdy zaczela go calowac, odepchnal ja.
– Nie czas na czulosci! – zaoponowal. – Poza tym… Smierdzisz!
Poczerwieniala jak burak.
– Wybacz! – wydukala. – Oni…
– Wiem, zauwazylem! Szybko!
Ruszyli do wyjscia, ale Plawecki zaraz sie zatrzymal.
– Czekaj! – zatrzymal Józefine. – Gdzie jest Kwiat?! Mialas go przeciez ze soba!
– Kwiat? – zdziwila sie Pustólecka. – Nie mam go! Zostal w osadzie, gdzie mnie trzymali! Po co ci on teraz?
– Kurwa! – zaklal Plawecki. – Wiec wszystko stracone!
– Co?! O czym ty mówisz?!
– Pózniej! – popchnal ja do wyjscia. – Uciekamy!
*
Na zewnatrz wrzalo. Cma, szarobrazowo odzianych, wojowników, scinala sie ze zbrojnymi Maslawa. Maslawowi, zaskoczeni niespodziewanym atakiem, w pierwszej chwili padali dosc gesto. Jednak Sedzimir szybko objal tam dowodzenie. Pod jego wodza, zbrojni zwarli szyki i sami ruszyli do ataku. Konni, tak przezornie umieszczeni przez Sedzimira, przy swoich wierzchowcach, teraz wbili sie w skotlowana mase Jacwiezy, tnac i siekac na wszystkie strony.
Plawecki z Józefina nie mogli sie jednak temu przygladac. Na ich drodze stal bowiem wojownik, o dlugiej szpakowatej brodzie. Pustólecka rozpoznala go. To byl ten, który sie za nia wstawial, gdy ja pojmano po raz pierwszy.
Msciwój uwaznie mierzyl wzrokiem obcego wojownika. Widzial skrwawiony miecz, a z namiotu wciaz dochodzilo histeryczne wycie. Rozpoznal glos Slawka. I tylko jego. Pozostali nie dawali znaku zycia. Pomoc Msciwoja dla ksiecia wydawala sie wiec spózniona, ale jego ludzie potrzebowali pomocy natychmiast. Wdawanie sie w walke z obcym, nieznanym wojownikiem, byloby teraz strata czasu. Poza tym jasne sie stalo dla niego, ze przybyl on tutaj wylacznie w jednym celu. Musial sie jedynie upewnic.
– Po nias tu przybyl? – wskazal broda na Pustólecka.
Plawecki skinal glowa. Czujnie obserwowal starego wojownika. Jego przeciwnik nie zdradzal jednak wrogich zamiarów.
– To nie sa twoi ludzie? – Msciwój podrzucil glowa w kierunku kotlujacej sie za jego plecami masy.
– Nie, jestem tu z paroma ludzmi tylko – Plawecki nie wiedzial, dlaczego zdobyl sie na taka szczerosc.
Stary woj opuscil miecz.
– Bierz ja zatem i uchodzcie stad.
Plawecki i Józefina otworzyli szeroko oczy.
– Jeno uwazaj… – Msciwój wpil sie teraz wzrokiem w twarz Pustóleckiej. – Za nia smierc idzie…
Odwrócil sie i ruszyl ku swoim, nie zwracajac na nich wiecej uwagi. Pustólecka poczerwieniala, a Plawecki otworzyl usta ze zdziwienia. Nie zdazyl jednak spytac ja, co maja znaczyc slowa starego wojownika.
– Heeej! Tutaj, zywo!
Zza krzaków machal na nich Wigrys. Plawecki pociagnal Józefine w jego kierunku.
*
Wpadli w zarosla. Plawecki obejrzal sie. Wygladalo na to, ze obroncy zaczeli brac góre. Jego przypuszczenia potwierdzil Wigrys.
– Odparli ich! – stwierdzil nasluchujac. – Tera w poscig rusza. Mus nam uchodzic, a zywo!
Obrzucil wzrokiem Józefina, starajaca sie okryc zdobycznym plaszczem swoja nagosc.
– Prawde mówiles, przyjacielu. Piekna niewiasta…
Wgapil sie w Pustólecka, zapominajac o wszystkim.
– Nie pora na to! – szarpnal go Plawecki. – Co to, zapomniales, gdzie jestesmy?!
– Tak, tak! – opamietal sie zwiadowca. – Do koni!
Ruszyli pedem przez las. Za ich plecami wrzawa sie nasilila. Tu i tam, po bokach, slychac bylo tupot uciekajacych.
Naraz Pustólecka zatrzymala sie.
– Co robisz?! – syknal Plawecki. – Musimy uciekac!
– Chwila! – wysapala.
Rozchylila plaszcz i zaczela gmerac sobie miedzy posladkami. Plawecki, zorientowawszy sie, w czym rzecz, odwrócil sie i zaczal nasluchiwac. Wigrys natomiast gapil sie na nia z opadnieta szczeka. Po chwili wyprostowala sie i rzucila na ziemie krwawy ochlap miesa.
– Mozemy isc! – rzucila krótko, wycierajac palce pola plaszcza.
Ruszyli ponownie. Za nimi, na mchu, pozostal strzep meskosci pewnego, bardzo nieszczesliwego, mlodzienca.
– Któredy? – rzucil Plawecki.
– Tam! – wskazal kierunek zwiadowca.
Pognali. Pustólecka z trudem dotrzymywala im kroku. Wyczerpana niewola, glodna i obolala, nie nadazala za galopujacymi mezczyznami. Ten dziwny chudzielec… cóz, jemu sie nie dziwila. Ale Plawecki?! W swojej dziwnej zbroi, gnal tak, jakby nic nie wazyla.
Jednak bardziej nurtowaly ja slowa, które uslyszala. Plawecki twierdzil, ze jest piekna! Czyzby ja kochal?! Przybyl przeciez specjalnie po nia! Musial ja kochac. Najwidoczniej Hanka juz mu wywietrzala z glowy. Usmiechnela sie, szczesliwa. W tej swojej zbroi wygladal naprawde wspaniale. Tak szybko rozprawil sie z jej dreczycielami. Co prawda, gdyby sie sama uwolnila… Niewazne. Kochal ja, to bylo najwazniejsze. Nie zmienialo to co prawda, jej planów, a nawet czynilo je duzo prostszymi. Teraz juz wszystko bedzie dobrze!
Wpadli na jakas polanke. Pustólecka potknela sie i zaryla nosem w mech. Plawecki pomagal jej wstac, gdy rozlegl sie ostrzegawczy krzyk Wigrysa. Z krzaków wyskoczyly trzy czarne cienie i rzucily sie na Plaweckiego.
Plawecki zareagowal instynktownie. Uchylil sie przed ostrzem miecza jednego z napastników i rabnal tarcza d**giego. Szpikulec wszedl w brzuch intruza niemal bez oporu. Dziki wrzask potwierdzil skutecznosc ciosu. Jednak ranny chwycil kurczowo reke Plaweckiego unieruchamiajac go. Moze wiedzial, ze wyciagajac ostrze, Plawecki wywlecze jego wnetrznosci.
Pozostali napastnicy jednak nie próznowali. Plawecki sparowal mieczem kolejny cios, d**giego z przeciwników poczestowal kopniakiem. Unieruchomiony, nie mógl sie jednak skutecznie bronic. Katem oka widzial Wigrysa, jak z napietym lukiem, usilowal wziac na cel poruszajace sie blyskawicznie ciala. Widzial tez, lezaca na ziemi, nieprzytomna Józefine. Którys z napastników poczestowal ja rekojescia miecza.
Tymczasem napastnicy wykorzystali niefortunna sytuacje Plaweckiego i obskoczyli go z dwóch stron. W tej sytuacji, z uwieszonym na ramieniu rannym, mógl sie bronic tylko przed jednym. Gdy d**gi wszedl mu za plecy, stracil go z oczu.
– Za Kusaja! – uslyszal.
A wiec to Czarnozbrojni odnalezli go az tutaj! Czy Dragisa jest z nimi? Nie zamierzal ponownie wpasc w jej lapy. Zebral wszystkie sily i wyrwal ramie z uchwytu tarczy. Tarcza, wraz z rannym, poleciala na ziemie. On sam natychmiast odskoczyl w bok, odwracajac sie tak, aby miec na oku obydwu wrogów.
Zaatakowali jednoczesnie, tnac poziomymi cieciami z góry i z dolu. Odskoczyl w tyl, zbijajac górne ciecie i poczul, jak d**gi z wrogów, samym koncem miecza, dosiega mu lydki. Nie poczul bólu, jednak noga sama sie pod nim ugiela. Przykleknal. Skoczyli na niego ponownie. I w tym momencie zobaczyl, jak z krzaków wyskakuje kolejny cien. Cien zawyl i skoczyl na plecy jednego z Czarnozbrojnych, dzgajac go bez opamietania. d**gi z wrogów zawahal sie, ale widzac kleske swego towarzysza i powstajacego Plaweckiego, zrejterowal. Skoczyl w krzaki. Nie dosc szybko jednak, by nie dosiegla go w koncu strzala Wigrysa. Trafila go jednak tylko w ramie. Czarnozbrojny zajeczal, i znikl w zaroslach. Wigrys skoczyl za nim.
Plawecki powstal i przede wszystkim obejrzal noge. Rana nie byla tak grozna, jak sie w pierwszej chwili wydawalo. Jednak krwotok nalezalo jak najszybciej zatamowac. Bez zadnych ceregieli zdarl koszule z jednego z zabitych. Bandazujac noge, obserwowal nieoczekiwanego wybawce. Byl to mlody, kilkunastoletni ledwie, chlopak. Ubrany byl jedynie w plótniaki, a na szyi wisial mu jakis naszyjnik. W ciemnosci wygladal, jak duzy, bialy przecinek.
Gdy skonczyl ze swoim przeciwnikiem, natychmiast dobil d**giego, zranionego przez Plaweckiego, napastnika. Teraz, ciezko dyszac, ocieral dlugi nóz z krwi.
– Dzieki za pomoc – odezwal sie Plawecki.
Chlopak w odpowiedzi usmiechnal sie tylko.
– Kim jestes? – spytal Plawecki, podnoszac tarcze. – Rozumiesz, co mówie?
Chlopak skinal glowa.
– Jestem Kakol. Szedlem za wami od osady. Wiem, ze jestescie inni, niz ci tutaj.
Wskazal na trupy Czarnozbrojnych.
– Od osady? – zdziwil sie Plawecki. – Zaraz, to ty podlozyles ogien?!
Chlopak ponownie skinal glowa i juz otwieral usta, gdy z ziemi powstala Pustólecka. Trzymala sie za glowe, rozmasowujac sporego guza i klela pod nosem. Na widok Kakola otworzyla szeroko oczy. Na jego zas twarzy pojawil sie wyraz nienawisci. Uniósl nóz i skoczyl na kobiete. Jednak Plawecki mu przeszkodzil, blyskawicznie wytracajac nóz z reki.
– Co ty robisz?! Oszalales?! – Plawecki nie posiadal sie ze zdumienia.
– Ona musi zginac! – krzyknal chlopak ze lzami w oczach. – Musi zginac, za to, co zrobila!
– A co takiego zrobila?
– Osmieszylam go przed przyjaciólmi! – wtracila szybko Pustólecka.
– Osmieszylas?
– Klamie! – wrzasnal chlopak. – Ona… argh!
Kakol nie dokonczyl, bowiem Pustólecka walnela go kantem dloni w krtan. Zwinal sie w klebek i runal na ziemie, próbujac zlapac oddech.
– Oszalalas?! – Plawecki przytrzymal Józefine. – Co ty wyrabiasz?! Chcesz go zabic?!
– Nie wiesz, co mi robili! Nie wiesz, przez co przeszlam! – wrzasnela Pustólecka ze lzami w oczach.
Kakol, charczac, podnosil sie z ziemi.
– Dlatego za nami szedles? – spytal go Plawecki. – Zeby ja zabic?
– Tak! – syknal chlopak przez obolale gardlo. – Podsluchalem was w moim domu i wiedzialem, ze idac za wami, ja znajde.
– W twoim domu? Jestes synem wodza?
– Jest parszywym szczurem! – wrzasnela roztrzesiona Józefina. – Po co z nim gadasz?!
Chciala skoczyc na chlopaka, ale Plawecki ja przytrzymal.
– Tak, jestem synem wodza – Kakol juz sie uspokoil. – I zaplace ci za jej glowe. Mam cos…
W poblizu rozbrzmiala wrzawa, a z krzaków wypadl Wigrys.
– Ciszej! – syknal. – Slychac was z daleka!
– Co z tamtym? – rzucil Plawecki.
– Uciekl – Wigrys pokazal zakrwawiona strzale. – Ale trucizna powinna zrobic swoje.
Wepchnal strzale do kolczanu.
– Musimy uchodzic. Wszedzie pelno zbrojnych, goniacych za Jacwingami. Nie ma czasu do stracenia.
– Dobrze – zdecydowal Plawecki. – Ruszamy. Zaopiekuj sie nia.
– Jak wola.
Zwiadowca oblizal usta, patrzac na Pustólecka. Potem przeniósl wzrok na stojacego wyczekujaco Kakola.
– A to kto?
– O tym pózniej – Plawecki odwrócil sie do chlopaka. – Idziesz z nami?
Kakol zacisnal zeby.
– Zaplace ci za jej glowe – powtórzyl i siegnal za pazuche. – Mam…
Rozlegl sie tupot i z krzaków wypadlo kilku zbrojnych Maslawa. Zawyli triumfalnie na widok stojacych.
– W las! – wrzasnal Plawecki.
Wigrys porwal Pustólecka za reke i wpadli w zarosla. Za nimi skoczyl Kakol. Paru zbrojnych pognalo za nimi, pozostali ruszyli na Plaweckiego. Ten ujal mocniej miecz i odwrócil sie do napastników.
*
Wigrys ciagnal za soba Pustólecka tak, ze ledwo mogla nadazyc. Gdzies za nimi slychac bylo krzyki i szczek broni. Z boku ktos przedzieral sie przez krzaki.
Pustólecka zatrzymala sie raptem i obejrzala sie.
– Tedy! – ponaglil ja Wigrys. – Szybko!
– Musisz mu pomóc! – zaprotestowala Pustólecka. – Zostal tam sam jeden!
Bala sie o Plaweckiego. Nie wiedziala dlaczego, ale sie bala. Byl tu jedyna bliska jej osoba. Nie wiedziala, jak mogla tyle czasu bez niego tu wytrzymac. Pogardzala nim, wysmiewala, a on przyszedl po nia i uwolnil ja z tej paszczy szalenstwa. Spedzila z nim teraz tylko krótka chwile, ale ponowna samotnosc w tym dziwnym swiecie przyprawilaby ja o obled.
– Da sobie rade! – uspokajal ja Wigrys. – Widzialem go w boju. Tych kilku zbrojnych to zadne wyzwanie dla niego.
– Cooo?! – Pustólecka otworzyla oczy ze zdziwienia. – W boju?!
Wigrys skinal glowa.
– Mozecie byc pewna, pani. Teraz jednak nie pora na opowiesci. Musimy isc.
Ogarnal ja jeszcze raz wzrokiem. Plaszcz rozchylil sie i ukazal wdzieki kobiety w calej okazalosci. Nie zauwazyla tego, albo nie mialo to dla niej znaczenia. Przelknal sline. Dla takiej kobiety bylby gotów na wszystko.
*
Kakol biegl, przedzierajac sie przez gestwine. Byl wsciekly. Najpierw ten obcy przeszkodzil mu w zemscie, potem zas ci zbrojni. A tak niewiele brakowalo. Uratowal przeciez obcemu zycie! Mial nadzieje, ze za Kwiat, ten wojownik zrobilby to, czego zadal. Oby tylko nic mu sie nie stalo.
Kazal im uciekac, a sam rzucil sie na wroga, chociaz byl ranny. Kakol poczul do niego szacunek. Niewielu widzial takich wojowników. Kakol umial cenic odwage, jak wszyscy Jacwingowie. Nawet, jesli ten obcy trzymal z Galindami.
Szelest! Za plecami! Ktos sie do niego zblizal. Na pewno jeden z tych zbrojnych, którzy wymordowali mieszkanców jego rodzinnej osady. Przeklal sie za gapiostwo. Musial uciekac, natychmiast. Jesli go dopadna, nigdy sie nie zemsci. Przyspieszyl. Biegl, nie zwazajac na nic. Na pelnym pedzie, z trudem omijal drzewa i krzaki.
Nagle, tuz przed nim, wyrósl ostry, sterczacy konar powalonego drzewa. Nim zdazyl sie zatrzymac, uslyszal tupot, poczul silne pchniecie w plecy i polecial prosto na drewniany szpikulec. Jak w zwolnionym tempie, widzial, jak nieublaganie zbliza sie do niego. Konar wbil sie prosto w jego piers, gruchoczac zebra i przechodzac na wylot. Zadygotal, jak robak nadziany na haczyk. Z ust buchnela mu krew. Gasnacym wzrokiem ujrzal jeszcze reke, zrywajaca mu z szyi naszyjnik. Potem zapadl w ciemnosc. Na zawsze.
*
Ostatni z napastników zniknal w zaroslach. Pozostali trzej lezeli bez zycia na ziemi. Plawecki opuscil miecz. W porównaniu z Czarnozbrojnymi, byli latwymi przeciwnikami, jednak majac zraniona noge, musial sie troche napocic. Jego zbroja w wielu miejscach nie miala juz plytek, co stanowilo wybitny dowód na to, ze byla do dupy. Niemniej jednak, stanowila jako taka ochrone, bez której bylby zdrowo poharatany.
Teraz musial odnalezc reszte. Odwrócil sie i ruszyl w kierunku, w którym uciekli pozostali. Zastanawial sie, czy tylko nie wpadli na zbrojnych, goniacych po calym lesie. Wigrys powinien uchronic Pustólecka przed niebezpieczenstwem. W koncu byla w tym tez jego glowa. A Kakol… To stanowilo zagadke. Bez watpienia nienawidzil Józefiny. Bylo to widac od razu. Jednak chciec zabic, jedynie za to, ze osmieszyla go w jakis tam sposób?! Nie miescilo mu sie to w glowie. Musialo sie za tym kryc cos jeszcze.
Cos zamajaczylo przed nim. Wyraznie widzial ruszajacy sie cien. Wysunal przed siebie miecz i zaczal ostroznie sie skradac. Po chwili rozpoznal sylwetke czlowieka. Tylko kto to byl? Podszedl blizej. I zdziwil sie niepomiernie.
– Co ty tu robisz?!
Czlowiek podskoczyl i odwrócil sie przerazony.
– Nie slyszalem was, panie – wymamrotal Wigrys.
– To co z ciebie za zwiadowca? – prychnal Plawecki, calkiem juz rozluzniony. – Slyszales las, pelen skradajacych sie Jacwingów, a nie uslyszales mnie? Dlaczego?
– Dlatego! – mruknal ponuro zwiadowca i cofnal sie w bok.
Oczom Plaweckiego ukazal sie wstrzasajacy widok. W poprzek zwalonego pnia lezal Kakol, z rozrzuconymi bezwladnie rekoma. Z pleców wystawal mu wielki, spiczasty konar. Cale jego cialo bylo zlane krwia.
– Tak go przed chwila znalazlem – mruknal Wigrys.
– A co ty tu robisz?! – skarcil go Plawecki. – Gdzie ona jest?! Przeciez miales jej pilnowac!
– Zgubilem ja – przyznal ze wstydem chudy zwiadowca. – Zostala na chwile z tylu i, nim sie obejrzalem, juz jej nie bylo. Zaczalem jej szukac i naszedlem tego tu.
Spojrzeli ponownie na cialo Kakola. Plaweckiego naszly ponure mysli. Jakze kruche jest ludzkie zycie. Jeszcze nie dawno rozmawiali, chlopak ocalil mu przeciez zycie, a teraz lezal martwy, bez kropli krwi w zylach. Bez szans na zemste, o której tak marzyl i za która chcial nawet Plaweckiemu zaplacic.
Tknela go nagla mysl. Co takiego chcial mu dac chlopak? Co bylo, wedlug niego, tyle warte, ze Plawecki mialby bez skrupulów wydac mu Pustólecka?
Nachylil sie nad cialem i spróbowal je dzwignac. Bez rezultatu. Spróbowal ponownie. Zwloki byly, jak przyrosniete. Wigrys obserwowal ze zdziwieniem jego wysilki. W koncu, bez slowa, ruszyl mu z pomoca. Wspólnie zdjeli cialo chlopaka i ulozyli ostroznie na mchu. Plawecki odslonil jego naga, zlana krwia, piers. Czegos tu brakowalo, ale nie zastanawial sie nad tym. Siegnal mu za pazuche. To, co wydobyl na zewnatrz, wprawilo go w oslupienie.
Wpatrywal sie w Kwiat, jak oglupialy. Przy nim stanal WIgrys.
– Czy… Czy to jest to, co mysle?
Plawecki skinal glowa. Wciaz nie mógl ochlonac. To prawdziwy cud, ze go znalazl. Inaczej Kwiat przepadlby bezpowrotnie. Teraz nareszcie bedzie mógl wrócic. Odetchnal z ulga i usmiechnal sie.
– Chodzmy – powiedzial. – Nie ma na co czekac.
Ruszyli, a Plawecki kurczowo sciskal w reku Kwiat. Ponownie sie usmiechnal, tym razem ponuro. Kakol mial racje. Za Kwiat bylby zdolny chyba nawet do tego, zeby poswiecic Pustólecka. Co prawda, bez trudu móglby go odebrac chlopakowi, ale Kakol uratowal przeciez mu zycie. A Pustólecka? Mialby ja wydac, po tym, jak ocalil ja z niewoli? Cieszyl sie, ze los nie zmusil go do dokonywania takiego wyboru.
*
Pustólecka zabladzila. Wigrys, mimo ze mial jej pilnowac, zawieruszyl sie gdzies. Musiala radzic sobie sama. Znowu. Wciaz nie mogla jednak ochlonac po tym, co uslyszala od Wigrysa.
Wygladalo na to, ze Plawecki zadomowil sie tu na dobre. Na dodatek zdobyl niemale powazanie. Skad on wzial tych ludzi?! Ludzi, bo z rozmów jasno wynikalo, ze ktos jeszcze na nich czeka. Czy naprawde bral udzial w jakichs bitwach? Czula niedowierzanie, podziw i jeszcze cos. Szlag by to wszystko trafil! Przeciez nie moze sie w nim zakochac!!!
Zamyslona, ogladajac sie za siebie, przestala zwracac uwage na to, co bylo przed nia. Przypomniala sobie o tym dopiero, gdy zaryla nosem w jakies futro. Uniosla glowe. Przed nia stal zwalisty olbrzym, ubrany w futrzana kurte. W dloni trzymal, ogromnych rozmiarów, kosc. Mimo groznego wygladu, patrzyl na nia z ciekawoscia, nie zdradzajac wrogich zamiarów.
Ona równiez gapila sie na niego. Nie miala pojecia, czego ma sie po nim spodziewac. Mógl ja zmiazdzyc w jednej chwili, czy to swoja koscia, czy tez gola reka. A tylko gapil sie na nia, jak na jakies cudo.
Spojrzala po sobie i poczerwieniala. Plaszcz rozchylil sie i ukazywal wszystko to, co starala sie ukryc. Nic dziwnego, ze sie tak na nia gapil. Mezczyzni! Natychmiast sie zaslonila.
Gestem tym jak gdyby wyrwala go ze snu. Podsunal sie do niej, chwycil i, bez zadnego wysilku, przerzucil sobie przez ramie. Wrzasnela przerazliwie i zamajtala nogami na znak protestu. Olbrzym, nic sobie z tego nie robiac, zamruczal cos uspokajajaco i poniósl ja w las. Chciala wrzasnac ponownie, ale sie rozmyslila. Poprzednio jej wrzaski sciagnely im na kark zbrojnych tego zasranego ksiecia.
Krzaki rozchylily sie i wyszli, a raczej zostala wyniesiona, na mala polane. Stalo tam kilka koni, przy których krzatal sie jakis mlodzieniec. Na ich spotkanie wyszedl czlowiek, na którego widok, postanowila niczemu juz sie nie dziwic. Stary Obierka.
*
Msciwój otarl pot z czola i odetchnal gleboko. Sedzimir wytarl miecz pola plaszcza i usmiechnal sie blado.
– Iscie, niewiele braklo – stwierdzil. – Zwlaszcza na poczatku.
– Uratowaliscie nas – Msciwój spojrzal na niego z podziwem. – Kiej by nie wy, bylob po nas.
– Przecie i wyscie mieli w tym swój udzial – sprostowal Sedzimir. – Wyscie to pomogli mi wojów uszykowac, tuz przed atakiem.
– Ale to wy ich poprowadziliscie! – zaoponowal Msciwój. – Przecie…
– Dosc! -Sedzimir z usmiechem zatkal sobie uszy. – Nie licytujmy sie.
Msciwój tez sie usmiechnal i rozejrzal dookola.
Cala polana zaslana byla cialami. W ogromnej wiekszosci byli to jednak Jacwingowie. Mimo kompletnego zaskoczenia, nie udalo im sie wykorzystac przewagi. Najprawdopodobniej doszla tu do glosu wscieklosc i chec zemsty, wywolane masakra osady. Zaslepieni Jacwingowie byli latwymi przeciwnikami. Msciwój patrzyl przez chwile na wojów, dobijajacych rannych Jacwingów, po czym odwrócil glowe.
– Trza trabic na odwrót – mruknal. – Zbyt wielu naszych po lesie sie rozlazlo.
– Wydam rozkazy – uspokoil go Sedzimir i rozejrzal sie. – A nasz ksiaze nawet z namiotu nie raczyl wylezc…
– Ksiaze!!! – Msciwój palnal sie dlonia w czolo. – Do namiotu, zywo!
– Co sie stalo? – zaniepokoil sie Sedzimir.
– Sami zobaczycie! – zawolal Msciwój juz w biegu. – Zywo!
*
Stary Obierka zblizal sie do niej, silnie utykajac. Na sobie mial jakis blaszany pancerz. Stary duren! Czy on mysli, ze to bal przebieranców?! Pewnie sie uchlal, tym swoim bimbrem. I jeszcze szczerzyl sie do niej, jak glupi. Dziwne… W swietle ksiezyca wydawalo jej sie, ze ma wiecej zebów, niz zapamietala. Skad on sie tu wzial w ogóle?!
– Bonjour, mademoiselle! – Obierka podszedl, uklonil sie dwornie i, nim sie spostrzegla, pocalowal ja w dlon. – Witaj na wolnosci.
Wsciekla wyrwala mu reke.
– Co ty sobie myslisz, stary durniu? – syknela. – Wydaje ci sie, ze jak udalo ci sie mnie przeleciec, to mozesz sobie pozwalac na taka poufalosc?! I po jakiemu ty gadasz w ogóle?!
– Ach, te kobiety! – Obierka zachichotal ubawiony. – Zadnej wdziecznosci!
Popatrzyl na nia szyderczo.
– A co do tego “przelecenia”… Rozumiem, ze chodzi o seks? My, niestety, nie mielismy tej przyjemnosci, mademoiselle… jeszcze… Suponuje, ze napotkalas, mademoiselle, mojego potomka.
Józefine zatkalo. Co on bredzi?! Jakiego potomka?! Chyba jest gorzej, niz myslala. Stary wpadl pewnie w delirium. A moze to z nia jest cos nie tak? Na wszelki wypadek odsunela sie troche od niego. Zauwazyl to, oczywiscie, i ponownie zachichotal. Najwyrazniej doskonale sie bawil jej kosztem. Poczula, ze wzbiera w niej furia.
– Nasz wspólny przyjaciel nie wyjasnil jeszcze, w jakiej sytuacji sie, pani, znalazlas? – popatrzyl na nia z lekka ironia. – Trudno sie dziwic, n’est pas? Czasu na to nie mial, zajety ratowaniem damy z opresji. A sama sytuacja jest tak niewiarygodna, ze trudno w nia uwierzyc kobiecie z… którego? A tak, dwudziestego wieku, oui?
Ponownie ja zatkalo. O czym on, do cholery, mówi?! Czula, ze za chwile oszaleje. Na szczescie w tym momencie z lasu wyszedl Plawecki z Wigrysem.
– No, wreszcie jestescie! – powital ich stary. – Jak widze, uwolnienie damy sie udalo. A Kwiat?
– Mamy go! – Plawecki triumfalnie potrzasnal malym kwiatkiem. – Mamy!
Pustólecka zatkalo po raz trzeci. Skad on wzial Kwiat, który pozostal przeciez w osadzie Druzgota?! Czyzby znalazl go ktos z ludzi ksiecia? A moze…? No tak! Jak mogla o tym nie pomyslec?! Alez jest glupia!
– Skoro juz po wszystkim, to wynosmy sie stad, oui? – zarzadzil Obierka. – Lada chwila moga nas tu znalezc.
Z oddali doszedl ich przeciagly, dudniacy dzwiek. Niósl sie pomiedzy drzewami i odbijal echem w uszach sluchajacych.
– Co to? – spytala Pustólecka.
– To róg! – do rozmawiajacych podszedl mlodzieniec, który do tej pory krzatal sie przy koniach. – Graja na odwrót. To znaczy, zwoluja wojska z powrotem do obozu. Jestesmy juz bezpieczni.
– Nie jestesmy wcale bezpieczni, mon fils! – zaprotestowal Obierka. – Nie zapominaj, ze w lesie jest jeszcze pelno wscieklych Jacwingów! Nie bedziemy tu bezpieczni, dopóki nie odjedziemy jak najdalej stad.
– Jak zwykle masz racje, ojcze – mlody pochylil z pokora glowe.
Pustólecka po raz kolejny zatkalo. Ten mlody przystojniak byl jego synem?! Swiat sie konczy! Nigdy by sie tego nie spodziewala. Predzej by uwierzyla, ze jest mlodszym bratem Plaweckiego. A teraz ten usmiechniety przystojniak podprowadzal jej konia. Dosiadla go ostroznie i rozejrzala sie. Pozostali tez juz siedzieli w siodlach, na niskich, kosmatych konikach. Szczególnie zabawnie wygladal Plawecki, z podkurczonymi nogami.
– Gotowi? – Obierka rozejrzal sie wokól. – A wiec w droge!
*

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir

izmir escort izmir escort izmir escort çapa escort şişli escort sex hikayeleri kocaeli escort kocaeli escort yenibosna escort taksim escort mecidiyeköy escort şişli escort bakırköy escort görükle escort bayan porno izle görükle escort bayan bursa anal yapan escort bursa escort bursa escort bursa escort bursa escort şişli escort sex izle brazzers rokettube Anadolu Yakası Escort Kartal escort Kurtköy escort Maltepe escort Pendik escort Kartal escort istanbul travesti istanbul travesti istanbul travesti ankara travesti Moda Melanj Casibom porno porno kuşadası escort bayan eryaman escort keçiören escort etimesgut escort beylikdüzü escort escort escort escort travestileri travestileri Escort escort Antalya Escort Alanya Escort Antalya Merkez Escort Antalya Otele Gelen Escort Antalya Rus Escort Belek Escort Fethiye Escort Kemer Escort Kepez Escort Konyaaltı Escort Antalya escort Escort bayan Escort bayan bahisu.com girisbahis.com antalya rus escort etlik escort etimesgut escort Escort ankara Ankara escort bayan Ankara rus escort Eryaman escort bayan Etlik escort bayan Ankara escort bayan Escort sincan Escort çankaya otele gelen escort mecidiyeköy escort bahçeşehir escort hurilerim.com film izle mersin escort bursa escort bayan görükle escort bursa escort bursa merkez escort bayan gaziantep escort antep escort